Un poco de pico

Dwa dni na wulkanie Pico del Teide

MoniaMonia

Wejście na najwyższy szczyt Hiszpanii (bo tym statusem z 3718 metrami n.p.m. może się pochwalić kanaryjski wulkan) zostawiliśmy sobie jako wisienkę na torcie naszego wypadu na Teneryfę. Majestatyczną górę widzieliśmy, dzięki klarownej pogodzie i częstym przejazdom w różne części wyspy, bardzo często. Po pierwszych 2 chłodniejszych i deszczowych dniach spędzonych na północy, słońce stało się naszym nieodłącznym towarzyszem i sprzymierzeńcem. W połowie tygodnia szczyt Pico del Teide był bowiem mocno ośnieżony i było to widoczne gołym okiem. Na szczęście, kilka słonecznych i ciepłych dni wytopiło największe śniegi.

Generalnie sposobów na bliższe zapoznanie się z wulkanem jest kilka i tak naprawdę każdy znajdzie coś dla siebie. Można więc wybrać:

  • piesze wędrówki po szerokich drogach u stóp wulkanicznej góry dostarczają nieziemskich (a wręcz marsjańskich) widoków i będą odpowiednie również dla rodzin z dziećmi
  • podróżując we własnym zakresie samochodem można zostawić auto na parkingu umiejscowionym na wysokości około 2200 m.n.p.m i wjechać kolejką na wysokość około 3550 m.n.p.m
  • dla spragnionych większego wysiłku fizycznego i satysfakcji z pokonania wysokości samodzielnie polecamy wspinaczkę od wysokości parkingu aż do samego szczytu (z noclegiem w schronisku)
  • na wysokości ostatniej stacji kolejki linowej (3550 m.n.p.m) znajduje się punkt widokowy, stamtąd prowadzi też droga na sam szczyt - pamiętać jednak należy o konieczności wcześniejszego wykupienia pozwolenia na wejście. Jest ono bezpłatne, a limity wynikają z zasad bezpieczeństwa
WAŻNE 🔔
Kolejka linowa kursuje w godzinach od 9.00-16.00 (ostatni wjazd, ostatni zjazd 16.50) i należy na nią kupić wcześniej bilet. Dodatkowo istotną informacją jest fakt, że możliwość skorzystania z kolejki linowej jest uzależniona od warunków atmosferycznych i w przypadku złej pogody, silnego wiatru i innych "przeszkadzaczy" kolejka nie kursuje. Przy dolnej stacji kolejki znajduje się spory bezpłatny parking czynny w godzinach 8.00-18.00.

My zdecydowaliśmy się (oczywiście nie bez nutki zwątpienia) na wyzwanie w postaci pieszego dotarcia na szczyt w dwóch turach. Plan zakładał zostawienie auta na parkingu przed szlakiem (nie jest to ten sam duży parking jakim dysponuje kolejka linowa, niestety), dotarcie do schroniska (trasa przewidziana na maksymalnie 6 godzin), przenocowanie oraz poranne wejście na szczyt wulkanu.

WAŻNE 🔔
wejście na sam szczyt jest limitowane i wymaga (bezpłatnego) pozwolenia, o które można ubiegać się online przed wyjazdem. Innym wyjściem jest wykupienie noclegu w schronisku Altavista i wejście na szczyt przed 9.00 rano - wówczas pozwolenie nie jest wymagane.

W dniu, w którym mieliśmy zaplanowany wypad na wulkan przebywaliśmy na południu wyspy, na wybrzeżu Costa del Silencio. Dotarcie do parkingu zajęło nam niecałe 1,5 godziny. Od samego początku zaczęły się lekkie schody, a ściślej mówiąc stopnie. A w zasadzie krawężniki. I to jeszcze przed wejściem na trasę. W obliczu braku miejsc na wyznaczonym parkingu (co zresztą nie było trudne przy szalonej ilości kilkunastu miejsc parkingowych) rozpoczęliśmy poszukiwania choćby skrawka ziemi, na której można względnie bezpiecznie pozostawić nasz pojazd do kolejnego dnia. Poszukujących było oczywiście więcej, więc generalnie spory odcinek drogi (a konkretnie skalnego pobocza) w okolicy oficjalnego parkingu stanowił samochodową partyzantkę do spółki z istnym “Tetrisem” parkowania autem osobowym na powierzchni wielkości chusteczki do nosa.

Dołączyliśmy do tego zacnego grona znajdując podejrzanie wolny fragment usłanego kamieniami pobocza. Tajemnica braku obłożenia w tym miejscu rozwiązała się szybko - uskok pomiędzy asfaltem a kamienistą drogą był spory i nie napawał optymizmem. W obliczu braku innej alternatywy postanowiliśmy jednak zaryzykować i spróbować. Parę sekund później nasze kolorowe auto stało (a w zasadzie niemalże zawisło) na miejscu docelowym. Problemem w postaci wyjazdu bez szwanku postanowiliśmy się zająć w czasie odpowiedniej euforii, przewidywanej na zejście z wulkanu.

Od razu przebraliśmy się w długie spodnie, narzuciliśmy cieplejsze bluzy i kurtki, bowiem wiatr był całkiem konkretny. Około godziny 11.30 weszliśmy na szlak.

Zaczęło się relatywnie spokojnie i w zasadzie jedyną rzucającą się w oczy (a dokładniej rzucającą w oczy głównie piach) niedogodnością był silny, porywisty wiatr. Droga natomiast była szeroka, w miarę płaska i gładka. Krajobraz iście marsjański (rozciągający się tak naprawdę wokół całego wulkanu) jest niespotykany - różnorodne formacje skalne o ciekawych kształtach, wybarwieniu i aranżacji przywodzą na myśl zdjęcia wykonane przez Mars Pathfinder - kosmiczną sondę NASA, będącą źródłem tysięcy zdjęć wykonanej naszemu planetarnemu sąsiadowi. Czwarta planeta od słońca to bardzo częste skojarzenie podczas pobytu w rejonie Wulkanu Teide :) Po drodze wielokrotnie mijamy zarówno osoby lekko, wakacyjnie ubrane, bez plecaków - które najpewniej wybrały się na krótki spacer, jak i prawdopodobnie schodzących ze szczytu “ludzi-cebule” zaopatrzonych w kalesony termoaktywne, kurtki czy wełniane czapki oraz różnych gabarytów plecaki. Sami na plecach niesiemy najpotrzebniejsze rzeczy, które jednak trochę ważą i dadzą się we znaki w miarę podchodzenia wyżej, kiedy to proporcjonalnie do wzrostu wysokości spada ilość tlenu w powietrzu.

WAŻNE 🔔
Wybierając się na pieszą wyprawę na wulkan i wejście na szczyt w nocy lub nad ranem pamiętajcie o odpowiednim, ciepłym ubraniu, odzieży termicznej, oklularach przeciwsłonecznych, latarkach (najlepiej czołowych) oraz kremach z wysokim filtrem. Równie istotne są zapasy wody i jedzenia! Po drodze nie ma żadnych punktów, gdzie można by było cokolwiek kupić. Pierwszą i jedyną okazją jest schronisko Altavista, oferujące wodę butelkowaną, napoje oraz przekąski z automatów - przyjmujących wyłącznie MONETY. Ceny jak na pokładzie samolotu (np 0,5 litra wody to koszt 3 euro, trzeba zaopatrzyć się w większą ilość bilonu).
WAŻNE 🔔
Piesza wspinaczka najdłuższą trasą (parking-szczyt) nie jest dobrym wyborem dla osób z dziećmi, kobiet w ciąży oraz osób z chorobami serca i krążenia. Należy też obserwować reakcje swojego ciała i w przypadku zaobserwowania symptomów choroby wysokościowej - narastający ból głowy, zaburzenia widzenia, nudności, wymioty, problemy z koordynacją ruchową itp. - niezwłocznie rozpocząć schodzenie.

Pogoda była bardzo słoneczna, a trekkingowi towarzyszyło bezchmurne niebo i bardzo silne porywy wiatru (od samego początku - czyli od wejścia parkingu na trasę). W miarę pokonywania kolejnych metrów zaczęliśmy na siebie wkładać kolejne warstwy odzieży (ku uciesze naszych kręgosłupów, niosących choć trochę lżejsze plecaki). Ruch na trasie maleje w miarę wysokości oraz skomplikowania trasy. Po niecałych dwóch godzinach docieramy do ostatniego względnie płaskiego elementu naszej drogi, posilając się kanapkami przed rozpoczęciem wchodzenia na znacznie bardziej wymagający fragment skalistej trasy.

Przed oczami mamy o wiele bardziej strome zbocze góry, usiane różnej wielkości skałami, masą kamieni i wąskimi ścieżkami, dosyć jednoznacznie wytyczonymi - przynajmniej na odcinku do schroniska oraz w świetle dnia. Od tego momentu wspinaczka staje się cięższa i o wiele bardziej daje się we znaki rozrzedzające się powietrze. Częściej musimy przystawać by uspokoić oddech, niejednokrotnie nabieramy głębszych oddechów podczas coraz wolniejszego marszu :) Mijamy też mniejszą ilość ludzi, znikają z tej grupy osoby w klapkach i t-T-shirtach na rzecz odpowiednio ubranych wspinaczy w bardziej adekwatnym obuwiu (przeważają buty trekkingowe - zarówno lekkie jak i bardziej solidne, choć część wchodzących przyodziała obuwie sportowe), niejednokrotnie w towarzystwie kijków do Nordic Walking’u (ten atrybut nie był zresztą wyłącznie elementem towarzyszącym osobom w średnim wieku lub starszym, ale również młodym). Dodatkowy punkt podparcia na stromych zboczach, na których nie jednokrotnie można (za sprawą tysięcy kamyczków i zwodniczego piasku pokrywającego skały o na pozór dobrej przyczepności) wykonać pokazowe ślizgi i efektowne telemarki, wydaje się całkiem przydatnym wyposażeniem.

Plecaki ciążą coraz bardziej, słońce pali mocno, wiatr wieje z dużą porywistością, spod butów co rusz usypują się kamienie różnej wielkości, ale po 1,5 godziny nieoczekiwanie dla nas samych (jeszcze rezerwę sił na ten dzień mieliśmy, a i zapas czasu pozostał nam spory) dostrzegamy budynek schroniska Altavista. Trasę przewidzianą na około 5 godzin pokonaliśmy w nieco ponad 3. Przed wejściem do schroniska siedzą tylko 2 osoby, ale nie ma się co dziwić - otwarte są co prawda drzwi, ale wszelkie pomieszczenia pozostają zamknięte na klucz (wiedzieliśmy o tym wcześniej). W samym holu jest kilka ławek oraz automaty z napojami zimnymi, ciepłymi i trochę przekąsek. Jest godzina 14.40, toalety oraz zaplecze kuchenne otwierane jest dopiero o 17.00, pokoje sypialne - o 19.00. Mamy więc sporo czasu na regenerację po poprzetykanej spora ilością krótkich przystanków, ale jednak żwawej wspinaczce. Internet na ponad 3200 m.n.p.m chodzi bez zarzutu.

Ze schroniska rozpościera się i pręży w słońca piękna górska panorama. Dostrzegamy też w oddali kosmicznie wyglądające białe budynki obserwatorium astronomicznego, które odwiedziliśmy kilka dni wcześniej.

W miarę upływ minut do schroniska docierają kolejne grupy podróżujących. Bardzo dużą część stanowią osoby hiszpańskojęzyczne, ale spotykamy też polską parę :) część osób robi w schronisku wyłącznie regeneracyjny przystanek i rusza dalej - zdobywając szczyt wulkanu w jeden dzień i ciesząc się widokiem zachodzącego słońca Następnie wracają do schroniska spędzić noc i rano rozpoczynają zejście. My początkowo również zakładaliśmy taki scenariusz, jednak okazało się, że na poniedziałek (dzień naszej wspinaczki) wyczerpał się już limit pozwoleń na wejście na sam szczyt. W związku z tym wykupiliśmy pozwolenie na wtorek, by wyruszając o świcie zdążyć na wschodzące słońce.

Jeszcze wieczorem nasza dalsza wspinaczka stanęła pod wielkim znakiem zapytania, ponieważ doskwierał mi okropny ból głowy, który nasilał się w miarę upływu godzin. Byliśmy przygotowani na zejście w każdym momencie, ale dałam sobie szansę na aklimatyzację przez noc i faktycznie po kilku godzinach ból zelżał.

Noc w schronisku, pomimo, że dotarliśmy tam wczesnym popołudniem, jest niezwykle krótka, za sprawą kilku czynników. Pierwszym są zapierające dech w piersiach widoki, jakie serwuje nam zwłaszcza schroniskowy taras i okna w budynku wychodzące na widok gór, od strony których przyszliśmy. Słońce powoli chyli się ku zachodowi dostarczając nam do spółki z wulkanem niesamowitych wrażeń estetycznych - najpierw cień Pico del Teide kładzie się miękko, na tle jeszcze oświetlonych ciepłym światłem szczytów. Z minuty na minutę możemy naocznie obserwować jak mknie on po górach by na koniec pożegnać dzień rysując kształt wulkanu na tle pomarańczowo-fioletowego nieba. Kolejną przyczyną naszego urywanego snu jest gwar schroniska - głównie za sprawą sporej ilości Hiszpanów, która ma za sobą wejście na szczyt i żywo dyskutuje przez cały wieczór. Wszyscy jednak grzecznie maszerują do 10-osobowych sal z piętrowymi łózkami przed wybiciem godziny 22.30 (to zakłada regulamin schroniska). Mnie dodatkowo męczy mimo wszystko dyskomfort fizyczny jaki serwuje mi głowa, więc pobudka o godzinie 4.30 jest dosyć bolesna. Budzi nas tak naprawdę gwar dochodzący z holu i postanawiamy wstać trochę przed naszym budzikiem. Schronisko każdy opuszcza we własnym zakresie, chociaż tworzą się naturalnie kilkuosobowe grupy wyruszające w latarkach czołowych, ciepłych ubraniach, z zapasem wody i batoników w ciemność górskiego poranka. Trasa staje się bardziej wymagająca niż poprzedniego dnia, jest coraz stromiej, bardziej kamieniście, dłużej zajmuje też zidentyfikowanie prawidłowej ścieżki z uwagi na ograniczoną widoczność. Z początku idziemy na końca naszej grupki, potem wielokrotnie każdy zmienia położenie - coraz częstsze stają się bowiem przystanki na odpoczynek, coraz głębsze są oddechy pobierające powietrze z mniejszą ilością tlenu.

Po drodze mijamy, nieczynną jeszcze, górną stację kolejki linowej, robi się coraz jaśniej, szczyt wulkanu jest coraz bliżej. Po około 1,5 godziny od momentu porannego przekroczenia progu schroniska stawiamy ostatnie kroki na najwyższych skałach Pico del Teide. Słońce zaczyna wschodzić, niebo jest czyste, zapowiada się kolejny piękny dzień nad Teneryfą. W oddali majaczy wyspa La Gomera, pojedyncze, miękkie kłęby chmur zaczepiają się delikatnie o góry bądź lewitują malowniczo w pierwszych promieniach porannego słońca. Jest pięknie. Przez pierwsze minuty euforii nie czujemy zimna, zmęczenia, bólu głowy i nadwyrężonych mięśni. Delektujemy się cudownym krajobrazem, robimy oczywiście trochę zdjęć. Po niedługim czasie zaczynają do nas docierać przyziemne bodźce - zimno jest przenikliwie, a na szczyt docierają kolejne osoby i zaczyna robić się tłoczno. Posileni estetycznym widokiem, rozpoczynamy zejście.

CIEKAWE 💡
Pico del Teide jest najwyższym szczytem Teneryfii i Hiszpanii, ale w komplesie Parku Narodowego Teide (wpisanego w 2007 roku na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO) nie stanowi jedynej ciekawej destynacji - znajduje się tutaj też inny wulkan - Pico Viejo - drugi co do wysokości szczyt Teneryfy i wysp Kanaryjskicho o wysokości 3135 m n.p.m czy 14-kilometrowa kaldera Las Cañadas.

Na stacji kolejki skutki wysokości dopadają Przemka - brak tlenu, mdłości, zaczynają mu również puchnąć palce - w związku z tym przyspieszamy kroku i czym prędzej schodzimy niżej. Po kilkunastu minutach sytuacja jest już opanowana i im niżej tym lepiej. Robi się coraz cieplej, słońce przygrzewa przyjemnie, zdejmujemy więc kolejne warstwy (choć ciągle, do samego końca, będzie nam towarzyszył porywisty wiatr).

Zwykle powroty z jakiegokolwiek miejsca są dla mnie subiektywnie krótsze niż dotarcie “tam”. Z zejściem z wulkanu nie miałam takiego wrażenia. Droga obiektywnie zajęła nam podobną ilość czasu co wspinaczka na szczyt i była równie wymagająca. Oczywiście odchodzi wysiłek wnoszenia siebie i plecaka pod górę, ale kręte ścieżki i sypkie podłoże sprzyjało wielu niekontrolowanym ślizgom (na szczęście żaden nie zakończył się bliższym spotkaniem z podłożem).

Po wielogodzinnym wchodzeniu/schodzeniu po podłożu stromym, nasze ciała, a głównie nogi, z radością przywitały płaski, ostatni (około godzinny) fragment trasy.

Zostało nam “tylko” bezszkodowe wyprowadzenie naszego wypożyczonego auta. Akcja okupiona przekładaniem, zabieraniem, podsuwaniem i szacowaniem zachowania się kamieni względem kół pojazdu zajęła nam około pół godziny, ale zakończyła się absolutnym sukcesem :) Auto bez szwanku powróciło na asfalt.

W drodze powrotnej postanowiliśmy jeszcze zahaczyć o obowiązkowy punkt w rejonie wejścia na wulkan – słynny kompleks skalny Los Roques de Garcia, którego znakiem rozpoznawczym jest charakterystyczna skała przypominająca maczugę – Roque Cinchado, nazywana potocznie „bożym palcem”.

CIEKAWE 💡
Skały Roques de Garcia rozciągają się na obszarze niemal 2 km i mierzą do 2100 m n.p.m. Stanowią formacje oczywiście pochodzenia wulkanicznego – o charakterystycznej budowie geologicznej. Będąc zlepkiem różnych struktur mają różną odporność na warunki atmosferyczne i erozję. Słabsze elementy odpadają od całości, pozostawiając bardziej wytrzymałe struktury krystaliczne na miejscu – dzięki czemu powstały i dalej powstają (i ulegają przeobrażeniom) niezwykłe kształty wulkanicznego kompleksu.

W rejonie skał znajduje się kilka szlaków turystycznych, więc jeżeli nie planujecie wspinać się na wulkan, to może być to również ciekawa forma zetknięcia z wulkanicznym krajobrazem, jedynym w swoim rodzaju i niezwykle oryginalnym. Niestety w rejonie samych skał ilość turystów przeszła nasze najśmielsze oczekiwania i normy ilości turystów na metr kwadratowy, które zapewniają w miarę swobodną eksplorację terenu. Morze ludzi oraz niemiłosierny korek to, poza ciekawym widokiem na wulkan, nasze główne wspomnienie z tamtej okolicy. Ilość zwiedzających była tak duża, że pojazdy krążyły w kółko w oczekiwaniu na zwolnienie się miejsca, a autokary tamowały, i tak już powolny, ruch poprzez wysadzenie pasażerów i włączenie się w błędne koło – w oczekiwaniu na powrót kilkudziesięcio-osobowej grupy do pojazdu.

Niemniej jednak miejsce jest warte odwiedzenia – możemy podziwiać piękne panoramy wulkanicznego krajobrazu, skorzystać ze spaceru oddalając się od najbardziej oblężonych miejsc oraz spojrzeć na majestatycznie prężący się przed nami szczyt wulkanu Teide. Rzucamy ostatnie spojrzenie na czubek góry, na którym chłonęliśmy cudowny wschód słońca kilka godzin wcześniej.

Następnie - ku radości kolejnego kierowy mogącego zaparkować pod obleganym punktem turystycznym, zmęczeni i niezwykle szczęśliwi ruszamy w stronę naszego mieszkania na Costa del Silencio.